+2
adamek 27 października 2018 12:29


Naszą drugą przygodę z Japonią zaczynamy w Tokio. Onieśmiela nas od pierwszego momentu. Otaczają nas rzędy ogromnych biurowców. Mimo późnej pory, we wszystkich oknach wciąż świecą blade światła biur. Ulice zalewa potok ludzi. Mężczyźni w ciemnych garniturach. Wszyscy tacy sami. Jak klony. Powielani od jednego wzorca – idealnego pracownika biurowego. Przemy pod prąd tej masy ludzkiej. Powoli daje znać o sobie zmęczenie i głód. Kolory nas jakoś dziwnie ożywiają i pobudzają apetyt. Najpierw hotel. Kapsułowy, dziwny. Na recepcji człowiek. Sprawdza rezerwacje i paszporty, pokazuje ręką automat. Coś jak duży bankomat. To w nim się check-in'ujemy i płacimy za nocleg. Japonia kojarzy się z robotami, automatami i z naszej perspektywy - dziwnymi wynalazkami na wszystko. Ale po co tu jeszcze człowiek? Nie wnikamy. Już wiem, że Japonia to stan umysłu. Nic dziwnego, to w Japonii jest okunoshinma – wyspa królików.





Pokoje są jeszcze dziwniejsze. Przede wszystkim, rozdzielamy się, ponieważ kapsuły nie są koedukacyjne. Nie są nawet obok siebie. Trafiamy na piąte i siódme piętro. Jest ciasno i wąsko. Nie ma nawet jak obrócić się z plecakiem. Miniaturyzacja wszystkiego. Na moim piętrze cisza jak makiem zasiał. Drzwi na kartę. Za nimi szatnia – rzędy szafek jak na basenie. Raczej szafeczki. Od razu widać, że nie są to hotele dla turystów. Żeby schować plecak, muszę go wyładować, wstawić pusty i zasypać jego zawartością. Za kolejnymi drzwiami jeszcze większa cisza. Na dwóch poziomach rzędy kapsuł. Jak na jakimś statku kosmicznym. Czyli to tu zapadnę w hibernację i obudzę się za sto lat w innej galaktyce... Dziury w ścianie z roletami. Wszystkie jeszcze puste, otwarte. A jednak jest wcześnie. 21:00. Hotele kapsułowe o tej porze świecą jeszcze pustkami. Telefon brzęczy. Wiadomość: masz szczoteczkę do zębów? No tak, dzielą nas dwa piętra a mamy tylko jeden plecak. Trudno się podzielić rzeczami, szczególnie, że nie ma gdzie ich trzymać. W kapsułach jest tylko miejsce do spania, w szatnianych szafkach mieszczą się tylko ubrania. Później będziemy się martwić!



Ruszamy ulicami w poszukiwaniu jedzenia. Jest czysto i tłoczno. Przyjemny gwar i zgiełk. Nie wiadomo od czego, bo ludzie są jak roboty. Idą przed siebie, nie rozmawiają. Mimo to wydaje się ciepło i sympatycznie. Szukamy jakiegoś miejsca z jedzeniem, tego jednego – z dobrym lokalnym menu – nie takiego dla turystów. Mijamy sushi bary, restauracje, grille, pawilony z pierogami, ramenem. Wszędzie wielkie zdjęcia, wystawione menu i tak dobrze nam już znane z Okinawy atrapy jedzenia. Wszystko wygląda jak ładniejsza wersja kebabów. To chyba nie to, czego szukamy. Po prawie godzinie błądzenia, szukania, kręcenia się, dochodzimy do wniosku, że tu wszystko tak wygląda. I to są właśnie japońskie knajpy. Z japońskim menu, bez turystów, bez Europejczyków. Sami panowie w garniturach, którzy po pracy idą grupkami na piwo i jedzenie. Każde z tych miejsc to właśnie takie, którego szukaliśmy. Od razu trafiamy na krzykliwy pawilon z ramenem, który podbija nasze serca!





Drewniane stoły, woda w dzbanku, menu wyglądające jak magiczna księga z zaklęciami – oczywiście po japońsku. Jesteśmy jedynymi białymi w lokalu. Jest trochę jak w westernie – kiedy wchodzimy, jakby wszystko na chwilę zamilkło. Obsługa nie mówi oczywiście po angielsku ani my po japońsku. Młody chłopak jest lekko spięty, ale się uśmiecha, odwzajemniamy uśmiech i rozsiadamy się debatując nad japońskim menu. Chłopak przynosi menu obrazkowe – jedyne wartościowe w Japonii - po chwili napięcie znika. Wybieramy na czuja – tooo... i tooo... – i po chwili dostajemy przepyszny ramen drobiowy, który smakuje jak skoncentrowane kości kurczaka, oraz makaron z gęstym aromatycznym sosem. Pyszność! I ta miła atmosfera. Ludzie spoglądający na nas z ciekawością i dozą życzliwości. Słyszeliśmy o oschłości Japończyków, a tu takie zaskoczenie. To chyba przez późną porę oraz piwo i sake, które rozluźnia Japończyków po ciężkim dniu pracy. Ciepłe powitanie, którego się nie spodziewaliśmy. Po jedzeniu chcemy aż ruszyć na miasto, ale zaraz po ruszeniu się z baru dopada nas giga zmęczenie po prawie 20 godzinach w podróży.





Zniszczeni wracamy do hotelu. W szatni zaczyna się ruch. Panowie rozbierający się z garniturów i przebierający się w yukaty – lekkie bawełniane stroje, w których chodzi się po hotelu. Gorący prysznic i gramolimy się do naszych kapsuł, zaciągamy żaluzje, uruchamiamy wiatraczki, budziki na 4:30 rano i zapadamy w niedźwiedzi sen. Żaden jet-lag nie jest w stanie nam zniszczyć snu. Zmęczenie wygrywa. Ale dziwnie się śpi z bliską osobą, kiedy dzielą nas dwa piętra, kiedy „dobranoc” jest tylko wiadomością na telefonie. Przyzwyczajamy się do japońskich dziwactw.





Wcześnie rano styrane Tokio budzi się do życia. Ulice jeszcze parę godzin temu tętniące życiem, teraz są zupełnie opustoszałe. Nawet dworzec jest pusty. Tokyo Station wyobrażałem sobie jak ogromne mrowisko. Najwyraźniej nie o 5:00 rano. Na platformach jeszcze pusto. Pojedynczy ludzie. Shinkansen – to nasza część dworca. Nasz peron: kierunek Osaka! Jesteśmy podekscytowani, że za chwilę będziemy jechać legendarnym ultraszybkim Shinkansenem, czyli pociągiem pociskiem (ang. bullet train). Wydawało mi się, że to coś jak TGV, czy Pendolino, jeździ ich kilka, są super luksusowe i super drogie. Okazuje się, że w Japonii, praktycznie każdy pociąg dalekobieżny to Shinkansen. Są ich dziesiątki. Do Osaki odjeżdżają praktycznie co 15 minut. I do tego same Shinkanseny dzielą się na zwykłe i super ekspresy. Zwykłe zatrzymują się praktycznie na każdej stacji, jak nasze „pospieszne”.





Rozczarowania nie ma. Pociąg cichutko wjeżdża na stację. To nasz – H501. Jest niesamowicie smukły, biały i błyszczący, wydaje się wręcz sterylny. Jakby był jakimś ogromnym medycznym robotem. Nie przypomina pociągu, raczej statek kosmiczny. Mimo futurystycznego wyglądu, w środku Shinkansen przypomina lata '70. Fotele wydają się być jakimiś gigantycznymi dzielonymi wersalkami. Są zaskakująco wygodne i jest dużo miejsca. Pociąg niepostrzeżenie rusza. Jest pusto. Cały czas zmęczeni, momentalnie zapadamy w sen. Budzi nas tylko konduktor, który na wyjściu i wyjściu z przedziału kłania się z poważną, pełną szacunku miną. Wygłodniali jemy kupione na stacji onigiri – trójkąty ryżowe, nadziewane rybą, owinięte w glony nori. Japońska wersja popularnych u nas kanapek trójkątów. Opakowanie posiada instrukcję – jak w trzech stopniach otworzyć onigiri tak, aby jak najwygodniej je zjeść. Na trzy opakowania nie udaje nam się oczywiście ani razu. Ryż z rybą i sosem sojowym dziwnie smakuje na śniadanie, ale chyba będziemy musieli się przyzwyczaić.





Za oknem cały czas beton. Mam wrażenie, że Japonia to jedno wielkie miasto. Gwiazda śmierci. Słupy z siecią energetyczną, kolorowe szyldy i bloki: mniejsze i większe. W pewnym momencie zza betonu wyłania się góra. Nie ma wątpliwości, że to ona – Fuji. Narodowy skarb, święta góra. Piękny, majestatyczny wulkan. Choć często kapryśny – chowa się w chmurach – dziś doskonale widoczny. Szybko okazuje się, że kończy się gwiazda śmierci. Wkracza zieleń. Stopniowo, coraz więcej. W pewnym momencie miasto zupełnie znika. Za oknami pola ryżowe, lasy, wzgórza. Małe domki, jakieś kominy odległych fabryk, słupy, kable energetyczne. I Fuji. Jakby to święta góra przywołała piękna naturę i nad nią czuwała, odgoniła precz betonową gwiazdę śmierci.



Po dwóch godzinach jazdy jesteśmy w Osace. Tutaj już tłumy. Przeciskamy przez rzekę ludzi. Przesiadka do kolejnego Shinkansena – Sakura 551 – brzmi jak jakiś samuraj. Jedziemy dalej, w stronę Hiroszimy. Po godzinie jazdy – Okayama. Tu kolejna przesiadka. Nasza podróż jest tak złożona, że dosłownie wysiadamy z jednego pociągu i po drugiej stronie platformy wskakujemy w następny – Kodama 737 – kolejny samuraj! Na przesiadkę mamy 6 minut. - A co jak pociąg się spóźni!? - zapytałem przy odbieraniu biletu. - Nie spóźni się – pani odpowiedziała ze śmiertelną powagą. Miała rację. Według japońskich pociągów można regulować zegarki. Są dokładnie o wskazanej godzinie. W Okayamie przesiadamy się w kolejnego, tym razem „podmiejskiego” Shinkansena, którym jedziemy kolejne pół godziny do stacji Mihara. Tu mamy ponad godzinę przerwy, więc postanawiamy wyjść „na miasto” i coś zjeść.





Spacerujemy małymi uliczkami Mihary. Miasteczko zupełnie nie przypomina tego, co widzieliśmy w Tokio czy Osace. Małe domki, wąskie uliczki, wszędzie słupy energetyczne i kable. Mimo to czysto schludnie i jakoś tak sympatycznie. Do tego piękne słońce liżące po karku. Miły akcent pod koniec października. Trafiamy do centrum handlowego. Zupełnie nie przystającego do takiego małego miasteczka. W Japonii widocznie to nie jest problem. W środku pełno ludzi. Pora lunchowa, przy restauracjach ustawiają się kolejki. - Skąd się wzięli ci ludzie? - miasteczko nie wygląda na takie, które byłoby w stanie ich wszystkich pomieścić!





Trafiamy do restauracji serwującej Okonomiyaki. Specjalność regionu Kansai, szczególnie okolic Hiroshimy. To coś pomiędzy omletem a naleśnikiem. Makaron, jajko, kapusta, bekon lub inna wkładka mięsna. Wszystko usmażone na blasze, polane majonezem, sosem Worcester (!!!) i posypane drobniutkimi, delikatnymi płatkami suszonego tuńczyka – bonito. Te ostatnie pod wpływem ciepła okonomiyaki zaczynają się ruszać. Całość wygląda jak miniaturowe, pełzające glizdy. Smakuje oczywiście wybornie. Z zamówieniem jedzenia nie było problemu – wiadomo – menu obrazkowe. Gorzej było z piciem. Cudem udało mi się pokazać na piwo.



Ula nie ma ochoty, więc pokazuje na lemoniadę - zdjęcie dużego kufla i cytryn. To też dostaje - duży kufel z gazowaną wodą z lodem oraz dwie ogromne połówki cytryn i wyciskarkę. Samoobsługowa lemoniada. Określenie „własnej roboty” nabiera tu nowego – dosłownego znaczenia. Lemoniada jest strasznie zimna i kwaśna. W ogóle smakuje dziwnie. Kiedy dopija połowę, jej smak nie daje mi spokoju. Jest nienaturalnie kwaśna i ostra. Wącham, smakuje jeszcze raz... - niemożliwe... - okazuje się, że to nie do końca lemoniada a wódka z wodą sodową i cytryną. I to niemała porcja. W ten sposób jeszcze przed południem, po spacerze w słońcu, na spółkę prawie setkę wódki. Zmęczeni, na słońcu, to czujemy. Droga powrotna na stację jest weselsza i bardziej kręta.





Z Mihara bierzemy pociąg podmiejski do Tadanoumi. Ten już nie wygląda jak statek kosmiczny ani nie nazywa się jak samuraj. Przypomina zwykły stareńki wagon metra. Tyle, że zadbany i czysty. Zmienia się też za oknem. Nie ma już miast, pól ryżowych i lasów. Zostają tylko słupy i kable. A za nimi tropiki. Morze, wyspy i wysepki. Wszystkie pięknie pofałdowane, soczyście zielone wyrastają ze szmaragdowych wód morza. Co i raz migają jasne plamy piaszczystych plaż i palmy. Nagle też robi się jeszcze cieplej niż dotychczas. Po niecałej pół godzinie wysiadamy w maleńkim miasteczku Tadanoumi – kilka małych równoległych ulic, domy, dwa sklepy i dworzec. Małe, ale nie posiada cech małego miasta. Nie czuć tu odległości od cywilizacji, tu wszystko jest. To jakby taka metropolia w miniaturce. Wielkie miasto w mikro skali.



Harmonogram jest napięty, do promu na wyspę królików – Okunoshima – mamy niecałe pół godziny a chcemy kupić coś, żeby je nakarmić. Nie chcemy kupować tego, co wszyscy, czyli króliczych krakersów. Królik je przecież warzywa. W pobliskim sklepie znajduję nawet jakieś tacki z rachityczną, niemal podgniłą marchewką – już pociętą dla królików, ale nie zamierzam tym truć królików. Kupujemy kilka świeżutkich pięknych, grubych marchwi i sporą główkę kapusty. Tak wyposażeni jesteśmy gotowi. Port jest dosłownie dwa kroki od dworca, jak wszystko. Bilety na wyspę kupujemy w automacie – a jak! Napisy tylko po japońsku, nie wydaje reszty, obok w okienku pani, która tylko kieruje do automatu, sama biletów nie sprzedaje. Japonia...



Prom oczywiście pojawia się co do minuty – punktualnie. Na miejscu robi się kolejka. Kilkadziesiąt osób płynie na wyspę królików Okunoshima – zapewne w tym samym celu – zachwycać się małymi, futrzastymi, przesłodkimi stworzeniami. Płyniemy pomiędzy przepięknymi zielonymi wysepkami, słońce dość mocno operuje, jednocześnie wieje dość mocny wiatr – efekt – momentalne opalanie. Kiedy zbliżamy się do wyspy, nasza ekscytacja rośnie. Nie możemy się doczekać królików. Okunoshima zbliża się coraz szybciej, coraz wyraźniej widać spacerujących alejkami ludzi, ale królików ani śladu. W końcu miga mi gdzieś mała plamka. Wypatruję więcej, ale nic nie widać.





Kiedy dobijamy do wyspy królików, prom momentalnie pustoszeje. Ludzie wylewają się na wyspę i momentalnie gdzieś znikają. My zatrzymujemy się, szykujemy jedzenie i co? I nic. Nie ma królików. Rozglądamy się, pusto. Ruszamy na poszukiwania! Po paru krokach są! Pierwsza zgraja, otaczająca kolejne grupki ludzi. Jest ich kilkanaście. Najpierw nieśmiało, jakby nie dowierzając, potem coraz chętniej i natarczywiej podchodzą do ludzi. Szelest torebki i chrzęst łamanych liści kapusty alarmuje gryzonie, które momentalnie do nas kicają. Jeden, drugi, kolejne. Jest ich pięć, sześć, chcemy więcej. Latam od królika do królika i kapustą nęcę je, prowokuje, żeby podchodziły bliżej. Część się łapie, część zostaje przy swoich karmiących.





Króliczki są przepiękne, słodkie, mięciutkie i z taką gracją i wdziękiem zajadają przysmaki, że trudno się nie rozpłynąć. Ochy i achy! Karmimy je, głaszczemy, drapiemy, tarmosimy. Cwaniaki pozwalają z sobą zrobić wszystko tak długo jak jest jedzenie. Kiedy tylko się kończy, odwracają się na pięcie i kicają dalej. To niewinne, słodkie spojrzenie mówiące „kocham cię nad życie” nagle znika i odkica dalej do kogoś, kto ma jeszcze jedzenie. Na szczęście mamy go dużo, więc króliki się cały czas schodzą. Czarne, białe, szare, beżowe, łaciate, pstrokate. Piękne, puchate, nie można się od nich odkleić. Odważne, podchodzą bez żadnego zażenowania, niuchają, ruszają pyszczkami i wystawiają się do karmienia. To jest dziwne, infantylne, tak bardzo japońskie, ale tak bardzo nas to bierze.





Skąd tu tyle królików? Okunoshina to dawna wojskowa fabryka iperytu. W latach 1927-1946 w zakładach produkowano tu śmiercionośne chemikalia wykorzystywane w II Wojnie Światowej, głównie przeciwko wojskom chińskim. Kiedy w 1946 roku zamknięto fabrykę, wyspę ewakuowano, pozostawiono tu jedynie króliki, które służyły celom eksperymentalnym. Na małej wysepce zwierzaki nie miały naturalnych wrogów, więc przystosowały się do życia tutaj i rozmnożyły. Obecnie jest ich ok. 1,5 tysiąca. Kicają sobie pomiędzy ruinami starej fabryki iperytu.





Warzywa znikają w zastraszającym tempie a królikom się nie nudzi. Schodzą się nowe. Kilka marchewek i pół główki kapusty później postanawiamy ruszyć na wycieczkę po wyspie. Ponoć jeździ tu jakiś busik hotelowy, można tez wypożyczyć rowery, wyspa jest jednak na tyle mała, że postanawiamy ją zwiedzać piechotą. To pozwoli nam spokojnie karmić i głaskać kolejne króliki, kiedy tylko przyjdzie nam na to ochota. Wyspa jest nieduża, ma wymiary jakieś pół na półtora kilometra, więc obejście jej nie jest problemem. Jedynym minusem jest upał. To są już niemal tropiki. Wysoka wilgotność powietrza i temperatura robią swoje. Do tego dróżka prowadzi to raz w górę a to w dół. A mimo to jest cudownie. Błądzimy wąską dróżką chowając się przed słońcem w cieniu tropikalnych drzew. Pod nogami kręcą nam się króliki – im dalej od nabrzeża, tym dziksze i bardziej nieufne, jeżeli w ogóle można mówić w ich przypadku o nieufności. Po prostu tu nie rzucają się już na nas bez opamiętania, tylko powoli i ostrożnie podchodzą, kiedy tylko zobaczą wyciągniętą rękę z jedzeniem.





Z góry rozpościera się bajeczny widok na morze i okoliczne wyspy. Zielone, pokryte gęstymi lasami wyglądają jak gigantyczne kępki mchu przyklejone do gładkiej, szmaragdowej tafli morza. Zza delikatnej wilgotnej mgiełki wyłaniają się leniwie cienie ogromnych kontenerowców, które pływają w te i we wte. Gdzieś na horyzoncie w niebo strzelają betonowe pylony ogromnego mostu, stalowe szkielety trakcji wysokiego napięcia, wiatraki i ogromne konstrukcje fabryk. Nad samą wyspą królików wznosi się na 226 metrów najwyższy w Japonii pylon energetyczny. Abstrakcyjne połączenie bajecznej, dziewiczej przyrody i myśli technicznej.





Docieramy na północną część wyspy, gdzie kończy się dżungla. Tu drzewa są wykarczowane, trawa przycięta, nabrzeże wybetonowane. Zaczyna się infrastruktura hotelowa. Jakieś korty tenisowe, ogrodzone boiska, ścieżki rowerowe. Taki park miejski. Tyle, że wszędzie jest pełno królików. Rozkładamy się na trawie, znajdując pustą przestrzeń pomiędzy masą króliczych bobków. Zrzucamy plecaki, kładziemy się na trawce i korzystamy z pięknej pogody. Szum wiatru, świeży zapach morza, przepiękne, cieplutkie popołudniowe słońce liżące nas po twarzach. I te małe słodkie stworzenia, które łaskoczą nas co chwila delikatnie dotykając swoimi pyszczkami. Wiecznie głodne. Obezwładniająco przemiłe żebraki. Przy karmieniu tych łasuchów, zapomnienie i rozluźnienie nie jest wskazane – potrafią wyrwać kawałek marchewki z ręki i czmychnąć z nim jak najdalej.





Nasze cienie się powoli wydłużają. Dzień zaczyna się kończyć. To znaczy, że musimy iść dalej. A przecież dopiero co tu przypłynęliśmy! Okazuje się, że to było prawie cztery godziny temu. Jesteśmy na samym końcu wyspy, więc nie ma sensu wracać, trzeba iść dalej. Za starymi, opuszczonymi kortami tenisowym zaczyna się hotel. To tu podziali się wszyscy ludzie. Podczas naszego spaceru minęliśmy dosłownie parę osób. Reszta najwyraźniej siedzi tu, pije drinki i patrzy na króliki kręcące się po trawnikach. Może to i dobry plan, bo jest ich tu jeszcze więcej. I oczywiście są tłustsze. Oczywiście nie możemy przejść obok nich obojętnie. Wszystkie króliczki zasługują na miłość i zachwyt. Każdy musi dostać gryza marchewki.





Kiedy docieramy na nabrzeże promowe, słońce chowa się już za wyspą. Powoli robi się szarawo. Wyspy naprzeciwko stają się ciemniejsze, spowija je cień. Woda zamienia się w pomarszczone lustro, w którym odbija się coraz bardziej złoto-pomarańczowe niebo. Siedzimy nad brzegiem, patrzymy na przepiękny spektakl przemiany dnia w noc. Mój ukochany moment, gdzieś pomiędzy dniem a nocą. Ten czas, kiedy wszystkie kolory są po tysiąckroć wyraźniejsze, soczystsze, wspanialsze, piękniejsze. A małe, włochate słodziaki skubią nam z rąk marchewkę. Nie wiem ile tak siedzimy. Z zamyślenia wyrywa nas syrena zbliżającego się promu. Czas się zbierać. Chcielibyśmy zabrać je ze sobą. Wszystkie! Z bólem wchodzimy na prom z grupką ludzi.





Teraz wszystko dzieje się jakby szybciej. Z promu widzimy powoli oddalającą się wyspę królików. Okunoshima robi się coraz mniejsza, aż w końcu widać jedynie wielki górujący nad nią słup wysokiego napięcia, na tle różowiejącego nieba. Dopiero teraz czujemy mordercze zmęczenie, które zaczyna nas ogarniać. Gorąca kabina promu momentalnie nas usypia. Po chwili zrywamy się, by razem z grupką ludzi podreptać na pobliski dworzec. Ostatnie spojrzenie na wyspę. Szybkie upewnienie się, że obrazy zostały zapisane w głowie i jesteśmy już na dworcu. Jest ciemno. Czekamy na kolejkę. Nie ma gdzie usiąść. Zmęczenie doskwiera coraz bardziej. W końcu jest. Kolejka wyłania się z ciemności. Krótka jazda. Spanie. Przesiadka. Shinkansen. Spanie. Potem następny Shinkansen i nagle budzi nas ekipa sprzątająca. Postacie w białych fartuchach wpadają do przedziału niczym huragan, sprzątają i przestawiają rzędy siedzeń w drugą stronę. Jesteśmy w Osace.





Teraz skupienie. Ogromny dworzec przypominający mrowisko. Podróż zatłoczonym metrem i po pół godzinie jesteśmy przy Shin-Imamiya. Wysiadamy ze stacji i lądujemy w zupełnie obcej dzielnicy. Szybko znajdujemy hotel. Jedyne o czym myślimy, to żeby się wyspać. Na miejscu okazuje się jednak, ze nie jesteśmy aż tak zmęczeni, żeby czegoś nie zjeść. W końcu naszym ostatnim posiłkiem było okonomiyaki popijane wódką tuż przed południem. Czyli 9 godzin temu! Szybkie rozeznanie wokół hotelu. Jest kilka knajp, ale w sumie to nie chce nam się szukać – tu! - stwierdzamy jednogłośnie. Mały lokal na maksimum 10 osób. Siadamy przy barze z widokiem na kuchnie. Pan uśmiecha się, wita nas po japońsku i podaje menu. Karta wygląda jak hieroglify, ale jest czytelna – tak nam się przynajmniej wydaje - zamawiamy ramen, pierożki gyoza i piwo.





Sącząc zimne piwo wpatrujemy się jak zahipnotyzowani jak pan przygotowuje nasze jedzenie. Najpierw wrzuca pierożki na rozgrzaną blachę. Podlewa olejem i przykrywa. Spod metalowej przykrywki słychać jak wraz z sykiem pierożki się rumienią. Tymczasem gruby makaron ląduje w koszyczku, we wrzątku. Po kilku minutach jeszcze mokry ląduje w ogromnej misce. Teraz dzieje się magia. Jakieś dodatki, szczypty, kropelki, chlust tego, tamtego, trochę tego. Łyżka cudownie parującego złocistego bulionu. Jakiś olejek, jajko, płaty nori, kawałki karkówki. Na koniec zielona cebulka, łyżka i ogromne michy pełne gorącego płynu lądują przed nami. Obok przyrumienione, pięknie sklejone pierożki gyoza. Pan cieszy się, kiedy widzi jak niemal ze łzami szczęścia siorbiemy głośno gorący makaron.



Ciepła zupa zaczyna wypełniać nasze zmęczone organizmy. Powoli odpływamy. Żegnamy się z uśmiechniętym panem zza baru, kłaniamy się w pas i dziękujemy za pyszne jedzenie. Nie wiem czy rozumie to, co mówimy, ale na pewno widzi, że nam smakowało. Czujemy się jakbyśmy spędzili tu już tydzień. Przejechaliśmy ponad 1100 km, tyle widzieliśmy - a przecież jesteśmy tu dopiero 24 godziny! Pierwszy dzień w Japonii. Tyle smaków i obrazów. Kompletnie inna kultura. Ludzie, którzy mieli być bardzo zamknięci i powściągliwi, w większości okazują się bardzo ciepli. Przynajmniej dobrze nam idzie z kucharzami. Może to jest właśnie sposób na Japonię i Japończyków. Może wspólnym językiem z nimi jest miłość do jedzenia. Jeżeli tak, to nie będzie nam tu trudno. Nie wiem skąd mnie nachodzą takie myśli, kiedy leżę w naszym mikroskopijnym pokoiku na przykrótkim futonie, ale to wszystko jedno. Sen przychodzi momentalnie. Znowu się udaje. Żadnego jet laga.

chcesz więcej już teraz: http://przepodroze.pl/category/miejsca/azja/japonia/

lub szukaj "przepodroze" w Google, na Facebooku, Instagramie lub YouTube

Dodaj Komentarz